Nie mów mi o motywacji

Nie mów mi o motywacji

Długo zbierałam się do napisania tego wpisu. Prawda jest taka, że sama do końca nie wiem, czy powinnam to tym pisać, czy to jest „polityczne”, ale skoro to „moja przestrzeń”, mój blog, więc zdecydowałam, że co tam.

Od dłuższego czasu jestem zalewana zaproszeniami na tak zwane wykłady motywacyjne. Piszą do nas w wiadomościach prywatnych i na wenusjankowe maile, kobiety i mężczyźni z prośbą o umieszczenie informacji o ich inspirującym wykładzie. A ja od początku mam ochotę skomentować: „nie mów mi o motywacji!”

Uderza mnie to z jaką pewnością ktoś pisze, że mnie zainspiruje, że mnie zmotywuje. Skąd ktoś znajduje w sobie takie przekonanie, że akurat jego słowa do mnie trafią? Czy trafią do innych osób?

Moje doświadczenie pokazuje, że nie motywują mnie „wielkie historie” a proste życie. Takie często nadmuchane obietnice tylko zawodzą i sprawiają, że nawet czas spędzony na youtubie, który z ciekawości postanowiłam poświęcić na zobaczenie takiej osoby w akcji, uważam za stracony.

 W sieci można znaleźć mnóstwo przykładów typu: „7 motywacji każdego człowieka”, „9 rzeczy których nie robić jeśli chcesz aby Ci się chciało”. Traktujemy siebie jak króliczka z reklamy Duracell. To, że wezmę udział w Twoim wykładzie, nie znaczy, że będę działała do ośmiu razy dłużej…

W moim odczuciu możemy kogoś nazwać, że mnie zmotywował, zainspirował… ale nazywanie siebie samym byciem motywującym jest sporym nadużyciem.

Nie jestem robotem. Jeżeli mi się nie chce, to sztuczne motywowanie mnie nie pomoże, bo na koniec tego wszystkiego okaże się, że pędzę, ale z pustymi taczkami. Bo tak mi wszyscy każą działać, że nawet się nie zorientuję czy ja tego na pewno chcę, czy to jest to o czym marzę czy w którym kierunku chce iść.

Zaskakuje mnie w jak dużym stopniu nasz świat nie pozwala nam czuć się zmęczonym. Stale słyszymy w reklamach, że brak ci energii, weź te tabletki, albo te ciasteczka, które stopniowo ją uwalniają w ciągu dnia – one dodadzą ci wigoru.

A może jesień to czas kiedy właśnie dobrze jest się zatrzymać, zastanowić czy to co robię jest tym co chcę robić? I może to, że ktoś obiecuje, że mnie zmotywuje, tak naprawdę sam ma problem z tym co robi i potrzebuje potwierdzenia w naszych oczach, że robi coś fajnego?

 

Najlepsze scenariusze pisze życie

Najlepsze scenariusze pisze życie

Już nie raz pisałam, że fascynuje mnie logistyka. To jak coś ktoś robi, jak się do tego przygotowuje. Zapraszam Was do rozmowy z Maura Ładosz, ciekawą, bardzo kreatywną kobietą, która na codzień żyje z pisania scenariuszy filmowych. W naszej rozmowie poznacie jej początki, motywacje, oraz warsztat jaki wiąże się z pisaniem tego, co później możemy oglądać na szklanym ekranie. Bo jak się okazuje, to życie pisze najlepsze scenariusze.

Zapraszam do rozmowy.

Anita Kijanka: Gdybyś musiała się przedstawić i powiedzieć czym się zajmujesz, to jak zwykle przedstawiasz się?

Maura Ładosz: Przedstawiam się chyba normalnie: Maura Ładosz. Aktualnie z zawodu od 11 lat jestem scenarzystką telewizyjną, ale też myślę, że mogę śmiało powiedzieć, chociaż nie robię tego zarobkowo, że jestem z zawodu fotografem. Jestem scenarzystą i fotografem, a także jestem “wymyślaczem” historii – w ten sposób bym się przedstawiła.

Maura Ładosz

fot. Dominika Misiewicz

Powiedz mi, jak zaczęła się Twoja przygoda właśnie ze scenopisarstwem?

W bardzo prozaiczny sposób. Gdzieś taką myśl miałam w sobie od dziecka, że chciałabym pisać, opowiadać historie, ale dosyć szybko doszłam do tego, że to może nie będą książki – chociaż o takiej też myślę. Bardziej interesowały mnie w tym wszystkim ruchome obrazki, więc ta myśl, że chcę pisać scenariusze zrodziła się gdzieś we wczesnym, nastoletnim życiu.

W związku z tym, że jestem dosyć leniwą osobą, to nie chciało mi się iść do szkoły dla scenarzystów. Poza tym myślałam sobie, że chyba nie trzeba się tego uczyć, to jest taka dziedzina, którą można rozpracować samemu. W każdym razie nie składało się, żebym się tym zainteresowała tak od strony edukacyjnej. Od 16. roku życia jestem z mediami związana i wokół nich działo się moje życia. Była to głownie telewizja, więc wszystko tak naturalnie się rozwinęło.

Najpierw byłam po drugiej stronie kamery, a dokładniej przed nią – a potem, będąc w pobliżu, usłyszałam, że ktoś szuka zupełnie świeżego, nowego narybku do pisania scenariusza do jednego z seriali, który powstawał i że będzie szkolenie. Trwało ono trzy dni i po nim napisałam swój pierwszy w życiu scenariusz. Oczywiście to miało być na próbę, na podstawie tego, osoba zarządzająca tym projektem miała sobie wybrać spośród nas kilka osób do pisania – załapałam się, a to oczywiście był totalny początek.

Ja oczywiście w pierwszej chwili jak to taki nuworysz wpadłam w samozachwyt, że o proszę udało mi się od razu. A potem się zaczęły schody i bardzo długa droga. W rzeczywistości to jest tak, że żeby móc nazwać się scenarzystą trzeba napisać od początku do końca przynajmniej trzy projekty.

To chyba szybko mimo wszystko…

Myślę, że dopiero po trzech czy czterech latach mogłam już powiedzieć, że jestem scenarzystą, ale tak na prawdę uczę się cały czas. To jest taki zawód, w którym nauka się nie kończy, tak jak w wielu zawodach bardziej twórczych. W rzeczywistości to jest tak, że co gatunek to nauka zaczyna się właściwie od nowa, bo warsztatowy trzon jest wszędzie taki sam, ale jednak każdy gatunek wymaga czegoś nowego. Nowych umiejętności i trochę zmiany myślenia, więc właściwie uczę się cały czas.

Maura Ładosz

fot. Ewa Ćwikła

Jak przystępujesz do pisania scenariusza to od czego zaczynasz? Jak w ogóle wygląda przygotowanie takiego scenariusza?

To zależy, jeżeli zaczynam nowy projekt to zanim powstanie scenariusz musi powstać cały świat, scenariusz jest jego finałem. Wymyślamy główną historię, bohaterów. Tworzymy historie bardziej szczegółowe na sezon lub na pół sezonu. Tak naprawdę nie powstanie scenariusz bez porządnie przygotowanych bohaterów – postacie muszą być wymyślone od A do Z.

Ja muszę wszystko wiedzieć o tych postaciach. Muszę z nimi pobyć, żeby je poznać. Scenariusz musi być napisany zgodnie z tym jakby te postacie postępowały w danych sytuacjach, to jest kluczowe. Jeżeli mam wymyśloną osobę, to nie mogę jej kazać się zachowywać tak, jak chce scenarzysta –  tylko muszę jej dać żyć i muszę ją obserwować w różnych sytuacjach i iść za nią. To jest naczelna zasada.

Nie można powiedzieć, że pracę nad każdym scenariuszem zaczynam od tego i od tego, za każdym razem to jest bardzo indywidualna sprawa – to zależy od tego, jaki to jest gatunek telewizyjny. Generalnie postać jest kluczowa i podążanie za nią w scenariuszu jest najważniejsze.

A co to znaczy że serial dobrze się ogląda? Czy serial będzie się dobrze oglądał? Skąd to możesz wiedzieć już na początku?

No właśnie tego nie wie nikt. Może jest recepta na dobry serial, ale czy ten serial odniesie sukces komercyjny czy będzie oglądany, tego nigdy nie wie nikt.

Ja osobiście uważam, że najważniejsza jest zasada prawdopodobieństwa w serialu. Nie robimy filmu dokumentalnego, nie mówimy prawdy, natomiast opisujemy sytuacje prawdopodobne, czyli coś, co może się wydarzyć, ale nie musi. To nie może być kompletnie zmyślona historia. Oczywiście zależy w jakiej kulturze będzie on oglądany, bo w kulturze amerykańskiej przechodzą dużo mniej prawdopodobne historie, niż na przykład w kulturze europejskiej.

Natomiast zasada prawdopodobieństwa jest naczelna. Muszą być postacie, które wciągną nas w historię, intrygę. Opowieść może być najbardziej banalna na świecie, ale jeżeli mamy bardzo dobrych bohaterów – ciekawych, takich którzy nas interesują, pociągają to zaczyna nas coraz bardziej wciągać. Nie mówię, że musimy ich kochać. Chociaż kiedyś tak rzeczywiście było, że takie były wymogi producentów – żeby serial był skierowany do produkcji to musi być bohater, którego wszyscy pokochają.

Moim zdaniem to jest niekonieczne dlatego, że tak samo możemy się przywiązać do bohatera negatywnego. Będziemy mu życzyć jak najgorzej, ale będziemy ciekawi i będziemy chcieli poczuć satysfakcję, że w końcu mu się nie uda i też będziemy to śledzić z zapartym tchem.

Przede wszystkim musi być postać budząca emocje, którą się chce oglądać i musi być prawdziwa. To ma być bohater taki z krwi i kości. Nie może być dwuwymiarowy, papierowy, w którego nie uwierzymy. Oczywiście takie figury też istnieją w serialach, ale w takich serialach powiedziałabym… Żeby też kogoś nie urazić… Takiej klasy B. Natomiast w serialach, o których każdy scenarzysta marzy, to faktycznie te postaci muszą być zbliżone do ludzi, których znamy z życia.

Nikt nie jest rycerzem na białym koniu, nikt nie jest księżniczką na ziarnku grochu. Wszyscy mają swoją drugą twarz i o tym też trzeba pamiętać. Historia, ale przede wszystkim, moim zdaniem postać – to jest to, co nas trzyma przy serialu.

Skąd czerpiesz inspiracje i pomysły na różne historie, które wydarzają się bohaterom?

Odpowiem najbardziej banalnie na świecie jak można – czyli z życia. Bo nic nie wymyśla tak zwariowanych scenariuszy jak życie. Już nie raz się przekonałam, że jak była wymyślona historia to była kupowana przez producentów “super, super, super tak idźmy w to” natomiast  jak była historia na motywach tego, co się wydarzyło to bardzo często był komentarz  “niee…to jest niemożliwe, ale wymyśliłaś tym razem”…

Życie bywa bardzo dziwne i nieprzewidywalne i wydaje mi się, że to jest najlepsza kopalnia pomysłów. Trzeba mieć uszy, oczy i wszystkie zmysły szeroko otwarte i to jest bardzo trudne w moim zawodzie.

Dobrze być wśród ludzi, dobrze na przykład jeździć pociągami, tramwajami, stać na przystankach, rozmawiać z innymi, słuchać tego co się dzieje, ale nie można być w dwóch miejscach na raz. Wypadałoby  pół miesiąca spędzać w terenie, pół miesiąca przed klawiaturą w komputerze dlatego jakoś to trzeba dzielić.

Trzeba po prostu czytać, przeglądać internet, nawet jakieś plotkarskie portale, bo wszędzie są historie. A ja zawsze powtarzam, że życie polega na opowiadaniu historii. A jest ich wokół nas mnóstwo.

Zdarzyło Ci się kiedyś, że znajomy się zorientował, że został bohaterem któregoś z epizodów? Rozpoznał, że opisujesz jego przykład z życia?

Bardzo często jest tak, że moi znajomi do mnie mówią “Słuchaj, zdarzyło mi się to i to,  możesz to wykorzystać”. I czasami gdzieś, jakieś elementy wykorzystuje, nigdy jednak nie robi się tego jeden do jednego.

Ja na przykład sama kiedyś miałam taki dzień, że psuło mi się wszystko w domu po kolei. Najpierw pralka, potem lodówka, to też była totalnie czarna seria i ja w tym wszystkim Matka Polka bezradna. Potem użyłyśmy z koleżanką tego wszystkiego w serialu, oczywiście trochę to, jak to w serialu, koloryzując bardziej jednak niż w życiu. W serialu można sobie na szczęście na to pozwolić. Historie mogą być bardzo, bardzo banalne, a później umiejętnie opowiedziane i przy pomocy ciekawych bohaterów zmieniają się w coś super fascynującego.

Jak w takim razie, chcąc te wszystkie historie opowiedzieć, chcąc przedstawić bohaterów, ich życie, wplatacie w to wszystko reklamy? Product placement, który jest co raz bardziej popularny kiedy czytamy, że audycja zawiera lokowanie produktów. Tym musisz jakoś żonglować prawda?
Bo z jednej strony musisz dbać o to, żeby postać była autentyczna, historie były ciekawe, żeby angażowały ludzi, ale z drugiej strony masz takie coś na sobą, gdzie przychodzi reklamodawca i mówi, wrzućcie mi tutaj chipsy. I Ty musisz stworzyć nagle historię, gdzie te chipsy się pojawiają. Jak to wygląda?

Myślę, że przepisy, które się zmieniły jakiś czas temu, spowodowały ze product placement przestał być taki nachalny. Bardzo nam scenarzystom to pomogło. Kiedyś product placement wyglądał jak nagła przerwa na reklamy w środku sceny, na przykład: “Przyniosłem Ci Nutellę, może zjesz Nutellę? Nutella jest bardzo zdrowa”. Teraz takich rzeczy robić nie możemy i bardzo dobrze. Nie może nigdzie w dialogu paść nazwa produktu, może on się tylko pojawić na obrazku.

Naprawdę to pomaga, ponieważ my wszyscy żyjemy w jednej wielkiej reklamie. Do lasu, nawet nie da się wejść, żeby się nie natknąć na jakieś opakowanie po czymś – te znaki towarowe są i nie sposób ich uniknąć, wiec to jest zupełnie naturalne, że one są w serialach.

Czasami też jest to problem, żeby uniknąć product placement’u niechcianego, wtedy się staje na głowie. Natomiast jeżeli on jest chciany i pożądany to zazwyczaj mamy trochę wolną rękę. Jeżeli wiemy, że w tym odcinku musi się pojawić product placement jakiejś sieci komórkowej czy produktu spożywczego, wtedy wymyślamy sobie sytuacje sami, bądź w obrębie której sceny może być jakaś mini sytuacja, w której ten produkt może się pojawić.

Oczywiście dostajemy dodatkowe wytyczne od klienta, że chciał, aby produkt się pojawił w scenie, w której są małe dzieci albo w scenie, w której jest ciepła rozmowa między przyjaciółkami lub w takiej, w której dana usługa, na przykład sieci komórkowej, pomaga bohaterowi wyjść z jakiejś trudnej sytuacji.

Czasami te wytyczne są, wtedy rzeczywiście trzeba temu sprostać i zadbać o to, żeby to było wprowadzone w sposób jak najbardziej naturalny. Jeżeli zostanie to pokazane w sposób sztuczny, chamski wręcz, taki toporny to jest to na niekorzyść dla tego produktu, ponieważ ludzie to wyłapują i budzi to w nich niesmak.

Rzeczywiście czasami jest to karkołomne zadanie. Zdarzało się na przykład tak, że trzeba było do gotowego odcinka dopisać jakąś scenę, bo klient chciał koniecznie wcześniej w emisji z tym produktem już zaistnieć. Wtedy takie doklejane sceny zazwyczaj są wyczuwalne, więc lepiej już umieszczać taką reklamę w procesie twórczym, bo to zawsze wychodzi naturalniej.

Głównie polega to na tym, że trzeba taki sztuczny element układanki w tę układankę wmontować, tak sprytnie, żeby właśnie nie było widać, że jest to wmontowane. Żeby to było bardzo naturalne, żeby to było takie smaczne, nie przeszkadzało tak na prawdę. Żeby w odbiorze sceny nie było takiego wrażenia, że o teraz, tutaj jest product placement, prawda? To ma być zauważone i niezauważone jednocześnie – na tym polega sztuka, tak mi się wydaje.

Czy to jest tak, że Wy tworzycie całą linię kreatywną, w której ze scen w serialu czy filmie ukaże się dany produkt, wysyłacie to do akceptacji klientowi, klient mówi: tak, zgadzamy się, czy po prostu to już polega na tych wytycznych, które otrzymaliście i klient już się nie miesza?

Nie, zazwyczaj my nie uczestniczymy rozmowach producenta z klientem czy stacji z klientem. My dostajemy wytyczne już gotowe, później ta scena z tym product placement’em przez produkcję lub stacje wysyłana jest do akceptacji klienta. Może on mieć oczywiście uwagi, zdarza się oczywiście tak, że klient wie lepiej. Jak sam na przykład napisze scenę, która jego zdaniem powinna być – to pożal się boże. To tak troszkę, na taką małą złośliwość sobie pozwolę, że pozwólmy działać profesjonalistom w tym względzie.

Natomiast rzeczywiście klient musi być zadowolony, więc oni ostatecznie akceptują i wtedy to jest nagrywane zgodnie z tym, co jest w scenariuszu. Ale my nie kontaktujemy się z nim bezpośrednio. Nie ma rozmów, że oczekuje tego i tego. Jesteśmy ostatnim ogniwem, które wykonuje to zlecenie.

A jeszcze jedno mnie ciekawi, ile w takim razie zajmuje Ci przygotowanie scenariusza do jednego odcinka serialu? Czy to jest tak, że piszesz jeden i potem kolejny dopiero, czy piszesz poszczególne sceny odcinków. Jak wygląda taka praca?

To jest tak, że – tu użyje tego zdania “wytrycha”- to zależy od projektu i od gatunku, w którym akurat się poruszamy. Bo to może być serial, to może być telenowela, to może być dokument, więc każdy z nich pisze się inaczej; dłużej, krócej, szybciej, wolniej, jak wiadomo.

Natomiast możemy to jakoś doprecyzować. Serial około dwudziestopięcio minutowy, to jest dwadzieścia pięć – trzydzieści stron i pisze się je mniej więcej trzy dni. Seriale dłuższe, o długości czterdziestu czterech minut to można pisać nawet i tydzień, raz czy dwa. Raz spotkałam się w swojej karierze, że sama pisałam poszczególne sceny poszczególnych wątków i to mi zupełnie nie pasowało. Wolę jednak napisać pełny scenariusz od A do Z. Wydaje mi się, że bardziej panuje nad tymi rzeczami.

Czasami jak mam dwa projekty na raz to pisze dwa scenariusze równolegle. Kiedy przychodzą jakieś poprawki do odcinków, które już powstały to czasami robi się  bałagan w głowie, że trzeba wracać do tego, co już zostało napisane, a gdzieś tam w mojej głowie są już te historie i perypetie bohaterów bardziej zaawansowane… Rzeczywiście można takiej lekkiej schizofrenii dostać, więc jednak chronologię, moim zdaniem, tutaj dobrze jest zachowywać.

Jeden z naszych prelegentów na Wenusjankach opowiadał, że kiedy pisze swoje książki to ma program Excel i w nim pokazuje systematycznie, w jakiej scenie pojawiał się jaki bohater, jak się w tych scenach zmieniał po kolei. Czy Ty masz w głowie to wszystko, czy na każdym etapie jak tworzysz scenariusze to myślisz jednocześnie co powinien powiedzieć, jak się zachować Twój bohater. Masz to jakoś usystematyzowane czy raczej to jest taki freestyle? Czujesz tych bohaterów i dajesz im życie poprzez te sceny, w których oni grają?

Jeżeli projekt jest bardzo duży, na przykład serial codzienny i jest dwadzieścia odcinków w miesiącu i jest pięciu autorów to nie sposób jest wszystkiego zapamiętać oprócz swojej pracy. Oczywiście czytamy odcinki kolegów, ale to jest czasami ponad ludzkie siły zapamiętać to wszystko, więc na szczęście istnieje funkcja sekretarza, który się tym wszystkim zajmuje, który jest taką naszą pamięcią zewnętrzną.

Ma on streszczenia wszystkich odcinków, poszczególnych wątków i sezonów. Jeżeli czegoś nie wiemy, nie pamiętamy, to do takiej osoby piszemy i podpytujemy o różne sprawy. Czy ten bohater na przykład był już w takiej i takiej sytuacji. Jeżeli nie pamiętamy – a jest to możliwe w takim serialu typu telenowela, gdzie występuje czterdzieści czy pięćdziesiąt postaci – o jakiś rodzinnych powiązaniach to za to odpowiada osobna osoba, która jest dla nas taką encyklopedią serialu.

Jeżeli projekt jest mniejszy, na przykład składa się 12 czy 13 odcinków w sezonie to z reguły nikt taki potrzebny nie jest – to się po prostu pamięta. Dlatego, że się jest na tyle zżytym z tymi postaciami, one się stają nawet trochę częścią twojej rodziny przez pewien czas, do momentu do którego piszesz dany projekt, po prostu wiesz o nich wszystko.

Powiedz mi, czy zdarzały Ci się sytuacje kiedy myślałaś o jakiejś historii, opowiadałaś znajomym na spotkaniu jakieś wydarzenie, a potem sobie uświadamiałaś, że to się nie wydarzyło naprawdę tylko ja to napisałam w scenariuszu? Bo tak się zlałaś z tym życiem serialowym, że zaczęłaś tracić różnicę między rzeczywistością, a wymyślonym światem?

Nie, nie zdarzyło mi się to. Czytałam tylko taką cudowną książkę “Ciotka Julia i skryba” i tam się faktycznie scenarzyście coś takiego przytrafiło, bo oszalał. Nie, nie, jednak to jest w dalszym ciągu tak, jak mówiłam o tym prawdopodobieństwie. W dalszym ciągu jednak to jest życie serialowe, mimo tej zasady, którą przestrzegamy, jest tak dalekie od prawdziwego życia, że jednak moim zdaniem nie sposób jest to pomylić. Nawet jeżeli robi się tego rzeczywiście dużo, to nie. Jeżeli używam sytuacji życiowych, na przykład wręcz, bo tak też mi się kiedyś zdarzyło w jednym serialu, że przeniosłam żywcem postać z życia do serialu, to raczej mi się to nie myli.

Co najbardziej lubisz w swojej pracy i jednocześnie co jest najtrudniejsze?

Najbardziej lubię to, że to co napiszę, to co wyjdzie spod mojej klawiatury potem mogę zobaczyć na dużym ekranie telewizyjnym. Trochę się śmieje, że słowo ciałem się staje. To jest bardzo ekscytujące, bo to jest taki namacalny proces twórczy. Ja sobie siedzę w swoim pokoiku, dłubie w komputerku i potem pracuje nad tym sztab ludzi, a potem po prostu jest to emitowane i jest to super ekscytujące. Tak jak powiedziałam – jestem scenarzystą od jedenastu lat –  to za każdym razem jak rodzi się moje nowe dziecko – to znaczy jak mój nowy projekt  gdzieś zostaje sprzedany i potem jest realizowany, a potem finalnie się pojawia, to jest radość taka sama, więc to jest cudowne.

Najtrudniejsze w mojej pracy jest to, że jest ona bardzo żmudna. Samo wymyślanie jest fajne i ekscytujące i wiele osób to bardzo lubi, bo to jest po prostu kreacja i każdy twórca wie, jakie to jest miłe uczucie. Natomiast potem zaczyna się właśnie ta mrówcza praca. Te literki – jak ja to mówię – wklepać trzeba. Pamiętać co się z czym klei, co się z czym nie klei. Do tego należy używać swojej wiedzy technicznej, realizacyjnej, żeby potem nie robić kłopotu ekipie na planie, żeby nie pisać głupot, które potem w realizacji zdjęć się ze sobą zupełnie nie pokleją, nie skomponują.

Praca na materiale, który się ma w głowie, żeby go tylko przelać na papier to jest chyba najtrudniejsze. Wymaga ogromnej dyscypliny, żeby to po prostu robić systematycznie. Żeby nie było przestojów, bo to jest naprawdę dużo fizycznego pisania. Scenariusz to jest między dwadzieścia pięć tysięcy, a czterdzieści sześć tysięcy znaków – zależy jakiej długości jest emisja.

Jest to objętościowo naprawdę bardzo dużo pisania i jak się tych projektów robi na przykład dwa jednocześnie to rzeczywiście człowiek przelicza swoją pracę na setki stron miesięcznie. To jest najtrudniejsze, żeby to po prostu spisać, to wszystko co się ma w głowie.

OK, wiesz jeszcze zapytałabym Cię o to jak Ty sprawiasz, że dialogi napisane dobrze brzmią mówione, bo wiem, że to też jest problem?

Bardzo prosto, to znaczy wszystkie dialogi czytam sobie na głos.

Naprawdę? Czyli pisząc scenariusz czytasz go od razu na głos

Tak, napiszę sobie scenę i potem ją czytam. Didaskaliów oczywiście nie, bo to jest bez znaczenia, natomiast dialog każdy czytam na głos, żeby usłyszeć czy na przykład nie zmienić szyku, czy na przykład nie ma zbitki wyrazów, które będą trudne do wypowiedzenia, więc tutaj trzeba aktorowi pomóc. Pisanie jest jak muzyka, to znaczy musi być rytm, dialog ma być prawdziwy i jak się go przeczyta, to nie może być fałszywej nuty w nim, bo to natychmiast widać. Moim zdaniem, jeżeli ktoś tego nie robi to popełnia ogromny błąd, bo wtedy może się brać z tego sztuczność dialogów. Wszystko musi wybrzmieć, to trzeba usłyszeć.

Dziękuje za rozmowę.

Maura Ładosz

Jak z piątego biegu wrzucić na luz

Jak z piątego biegu wrzucić na luz

Trudno mi powiedzieć ile dokładnie znam Basię Stawarz. Myślę, że z pięć lat… To osoba wyjątkowo barwna, wesoła, która nie wpisuje się w istniejące schematy. Uparta i ambitnie dążąca do wybranego celu. Jest często na nim tak bardzo skupiona, że potrafi wiele poświęcić dla jego osiągnięcia.

Niedawno wróciła z ośmiomiesięcznej podróży, na którą zdecydowała się w najbardziej zaskakującym dla wszystkich momencie. Jej wcześniejsza firma – Content King – świetnie sobie radziła, ona była zasypywana propozycjami.  I nagle, niemal z dnia na dzień pakuje rzeczy i wyjeżdża w daleki świat.

Dziś zapraszam Was do rozmowy jak zmienił ją ten wyjazd, jej postrzeganie życia i zarabianie na życie.  Basi sposób jak z piątego biegu wrzucić na luz…

Zapraszam do lektury.

Anita Kijanka: Basiu, jesteś na imprezie rodzinnej, jak opowiadasz rodzinie czym się zajmujesz, na czym polega Twoja praca?

Barbara Stawarz: Myślę, że większość naszej branży ma problem z tym, żeby wytłumaczyć naszym rodzicom, a już dziadkom tym bardziej, czym się zajmujemy. Moja babcia ma ulubione określenie. Za każdym razem jak siedzę przy komputerze i ona wchodzi do pokoju, patrzy i mówi „Acha, piszesz. Dobrze to Ci nie przeszkadzam”. Dla niej każdy kto siedzi przy komputerze zajmuje się pisaniem i nie należy mu przeszkadzać. A ponieważ zajmuję się content marketingiem, to najłatwiej może to wytłumaczyć właśnie tak, że piszę?

Co najbardziej lubisz w swojej pracy?

Najbardziej lubię widzieć efekty przekazanej wiedzy, czy zainspirowania, zmotywowania kogoś. Nie samo wgryzanie się w dziedzinę content marketingu, tylko przekazywanie tej wiedzy dalej. Czy w pracy consultingowej w firmach, czy edukacyjne na szkoleniach i uczelniach. Najwięcej satysfakcji sprawia mi już ten owoc pracy i praca z ludźmi. To poczucie, że to ma sens jest dla mnie budujące i motywuje do działania.

Jak z piątego biegu wrzucić na luz

Dlatego napisałaś książkę, między innymi o content marketingu?

Tak, napisałam książkę z kilku powodów. Pierwszym na pewno było to, że chciałam zebrać w jednym miejscu wszystkie tematy dotyczące content marketingu, którymi się zajmowałam. A drugim powodem na pewno było to, żeby osoby zainteresowane tym tematem, mogły bez wertowania internetu sięgnąć do książki i działać samodzielnie. Nie każdy ma okazję albo chęć przychodzenia na szkolenia, na konferencje, a po książkę jest sięgnąć w miarę łatwo.

Ale mówi się, że ludzie nie czytają książek? Myślisz, że faktycznie tak jest? Skoro zdecydowałaś się na taki krok.

No nie czytają, nie będę tu polemizować z danymi. Nawet jak kupujemy, co już jest domniemaniem, że jednak czytamy, to i tak często nie czytamy, tylko te książki mamy. Jestem też przekonana, ba, wiem, że sporo osób ma moją książkę i nigdy jej nie czytało. Sporo moich koleżanek mnie zaskoczyło wysyłając mi zdjęcie książki, chociaż wiem, że kompletnie im się do niczego nie przyda, ale mają, więc to bardzo miłe.

Nie czytamy książek, które są czytane dla przyjemności. Czytamy jednak książki, które mają sprawić, że będzie nam w życiu lepiej. Content marketing to jest to, co albo da nam więcej pieniędzy w biznesie, albo zbuduje naszą markę osobistą, więc to jest książka bardzo użyteczna. A my, tak jak nie lubimy dzisiaj tracić czasu na spędzanie go z ludźmi, bo uważamy, że to nie jest inwestycja, która się zwróci, tak nie lubimy czytać książek, które też się nam nie zwrócą. Ile osób czyta dziś poezję?

„Content marketing po polsku” to jest książka biznesowa, dlatego ona jest poniekąd inwestycją, ale brutalna prawda jest taka, że tam gdzie nie ma zwrotu z inwestycji, tam coraz częściej nie ma nas.

To powiedz mi, jak na Ciebie wpłynęła ta książka? Bo też to była inwestycja czasu, pewnie jakiś środków. Jak ta książka zmieniła Twoje życie?

Napisanie książki przekłada się na markę osobistą, więc na pewno miałam więcej pracy i jeszcze mniej czasu. Z jednej strony to jest bardzo pozytywne, ale z drugiej strony przyczyniło się też do tego, że potrzebowałam dosyć długiej przerwy od tego biegu, od tego pędu. Na pewno polecam napisanie książki każdemu, kto chce zaklepać sobie miejsce w danej dziedzinie dając tym znak: tak, jestem tutaj, zajmuję się tym, to jest temat na którym się znam. To bardzo się sprawdza w budowaniu marki osobistej.

Teraz zaczniemy wątek właśnie Twojego wyjazdu. Przed wyjazdem miałaś taki szalony czas: dużo pracy, wydałaś książkę, mnóstwo konferencji, publikacji, materiałów, szkoleń. Jak wspominasz tamten czas teraz?

Myślę, że tutaj dość Cię zaskoczę, dlatego, że jak patrze na tamten czas po powrocie to bardzo siebie doceniłam. Widzę, że wtedy, zapytana o to ile pracuję, kiedy mam na to wszyscy czas, machałam ręką i mówiłam „no jak to, po prostu dyscyplina, kalendarz, zadaniowość, jest cel, jest jego realizacja – nic nadzwyczajnego”. I byłam sobie takim robocikiem, który realizował te wszystkie cele po kolei.

Ale też wiem, że nie zmarnowałam tego czasu i po podróży bardzo doceniłam to, co zrobiłam, bo też dzięki temu mogłam wyjechać. Mogłam sobie zrobić taką dłuższą przerwę i myślę, że póki co, czuję, że wróciłam bezboleśnie. Ludzie, którzy chciałabym, by o mnie pamiętali — pamiętają. To ważne i miłe bo przecież wróciłam, by dalej rozwijać się, działać i pracować. I nawet miałam w podróży kilka razy moment, że brakowało mi tego. Przed wyjazdem jednak nie widziałam w ogóle ile pracuję, a teraz z perspektywy czasu to widzę i bardzo też to doceniam.

Jak z piątego biegu wrzucić na luz

A gdybyś musiała porównać Basię sprzed roku, jest teraz październik dwa tysiące szesnaście z Basią sprzed października dwa tysiące piętnaście? Czym się różnicie, i czym będzie się różnił Twój personal branding? Bo domyślam się, że jest teraz inny.

To najpierw może ta różnica, czym się różnimy. Na pewno różnimy się podejściem do czasu.

Sama też wiesz, że kiedyś potrafiłam być w kilku miejscach jednocześnie, kiedy czułam, że to jest ważne i potrzebne, a dzisiaj patrze na to ze zdziwieniem. Ważne, potrzebne? Serio?

Kiedy widzę pusty dzień w swoim kalendarzu to zostawiam go celowo, żeby to był dzień spokojny, żeby to był dzień który się sam zapełni. Kiedyś takich dni nie było. Dzisiaj nie buduję tak swojego kalendarza, więc to się najbardziej różni – moje podejście do czasu.

Teraz branding…

Tak, branding Basi teraz, a wcześniej.

Nie  wydaje mi się żebym przybrała tutaj jakąś inna strategię, dlatego, że, zawsze to powtarzałam, bardzo wierzę w autentyczność marek osobistych. Tak jak wcześniej byłam takim trochę demonem pracy i rzeczywiście tego było sporo, tak teraz czuję, że po podróży zmieniłam się i zwolniłam, więc to na pewno będzie odczuwalne.

Ważniejsze stały się dla mnie tematy społeczne, ważniejszy stał się dla mnie marketing wartości. Bardzo zwracam uwagę na etykę w marketingu, na społeczną odpowiedzialność biznesu, więc na pewno też będę kłaść nacisk na to, żeby te tematy pogłębiać i promować. Chcę mówić o tym, że to jest ważne, że dzisiaj marketing tylko taki, który pomaga ulepszać świat ma sens. Marketing, który jest bliżej konsumenta.

Miałam Cię zapytać, czym się będzie różniła Twoja nowa firma od wcześniejszej. Czy coś jeszcze uzupełnisz czy tak właśnie, tym się będzie różnić?

Na razie nie mam zamiaru rozwijać firmy w kierunku agencyjnym. O ile wcześniej była to agencja content marketingowa i działalność typowo usługowa, to na razie mam zamiar skupiać się na edukacji i na pracy wewnątrz firm, na pracy z klientami, a nie na usługach. Zobaczymy czy ten kierunek się sprawdzi, jak nie to będę „pivotować” jak startup 😉

Teraz wróćmy jeszcze na chwilę do grudnia zeszłego roku, kiedy zamknęłaś pewien rozdział, trzasnęłaś drzwiami, spakowałaś się (podziwiam Cię, bo ja mam duży problem ze spakowaniem się na tydzień, nie mówiąc już o pakowaniu się na kilka miesięcy) i co czujesz?

Och, jaką ulgę… Pamiętam ten moment kiedy zamknęłam piwnicę i w niej było całe moje życie. Spojrzałam na te wszystkie rzeczy, które zostawiam, z pełną świadomością, że jak wrócę, to pewnie kompletnie nie będę pamiętać co tutaj jest i gdzie. Oczywiście jak wróciłam, to nie pamiętałam. Ale wtedy, jak wyjeżdżałam, to była taka wielka ulga, że teraz tego wszystkiego już nie potrzebuję, to nie jest całe moje życie – teraz moje całe życie jest tam, gdzie jestem ja i to jest najważniejsze.

Jak z piątego biegu wrzucić na luz

Zobacz, osiągnęłaś tak dużo, napisałaś książkę, byłaś na samym szczycie, w pewnym momencie i jeżeli chodzi o personal branding i skojarzenia z content marketingiem. Mówili, że content marketing się skończył bo wyjeżdżasz. Nie bałaś się zostawić tego wszystkiego? Na pewno wiele osób Ci mówiło o swoich lękach i mówiło Ci “jak możesz?”. A Ty wyjeżdżałaś.

No tak, absolutnie tutaj masz rację, bo po pierwsze wyjechałam i odeszłam też z firmy w najlepszym momencie z możliwych. To znaczy w najlepszym momencie zawodowym jaki mogłam sobie wymarzyć. Nie narzekałam na brak propozycji, no na nic. Tak naprawdę świetny czas zawodowy, a ja mówię, że „Hola, hola! To ja teraz rzucam wszystko i wyjeżdżam”. No i tak też w życiu moim bywa, że lubię sobie powywracać do góry nogami, a później znowu budować od początku.

Wszyscy się dziwili – to na pewno. Myślę, że to było zdziwienie, ale czułam, że jak tego nie zrobię, to zacznę działać trochę wbrew sobie. Też mam wrażenie, że w pewnym momencie zaczęłam wchodzić w nie swoje buty. A czy się nie bałam? Bardzo się bałam, bałam się wszystkiego.

Bałam się i podróży i wszystkich lotów, które przede mną i wszystkich złych ludzi, których mogę spotkać. Strach ma wielkie oczy. I oczywiście bałam się tego co będzie po powrocie.

Wszyscy mi powtarzali, którzy wyjeżdżali, że przed wyjazdem nie ma sensu myśleć w ogóle o tym co będzie po powrocie. Ale strach był ogromny – chociaż sama przed sobą się do niego starałam nie przyznawać.

Wiele osób też mówiło „o wspaniale, wielomiesięczna podróż, też bym tak chciał”. A uważam, że wcale nie, że większość osób wcale by tak nie chciało. Gdyby chciało, toby zrobiło. To nie jest aż tak trudne. Ale jest to naprawdę takie wyjście poza wyświechtaną strefę komfortu. Wszyscy o tym mówią, ale co to jest? Gdzie to jest? Sam fakt, że przez wiele miesięcy nie wracasz do swojego miejsca, do swojego łóżka. Jest się jak taki żółw, który się przemieszcza i trzeba wszystko znaleźć w sobie. Nie w ludziach, którymi się otaczamy, nie w przedmiotach, które mają nam coś dać. Po prostu całą sobą jesteś siłą i oparciem dla siebie. Czasami przeciwko całemu światu, który codziennie wychodzi na spotkanie i niekiedy z torbą obitych jabłek w dłoni.

Jak teraz zastosujesz tę wiedzę, którą zdobyłaś o sobie, o tym co przeżyłaś w trakcie tych podróży w codziennym życiu? I czy myślisz, że to się przełoży na Twój biznes czy nie?

Jest bardzo dużo rzeczy, które mi ta podróż dała, ale też starałam się w tym czasie od biznesu odciąć. Więc widzisz – pytasz o zwrot z inwestycji jaki mam z tej podróży.

To znaczy chodzi mi bardziej o to, czy pewne rzeczy, które odkryłaś w sobie podczas podróży, których wcześniej sobie nie uświadamiałaś pracując intensywnie, nagle widzisz i stwierdzasz, „dobra, teraz taka będę”, bo tak będzie bardziej moje, bo na przykład się zmieniłaś.

Tak, na pewno wiele się zmieniło poprzez doświadczanie, bo tylko w taką zmianę wierzę. Nie w powiedzenie sobie – będę taka. Ale nie patrzyłam na tę podróż jako na coś, co mi coś da, jakaś podróż w głąb siebie, poszukiwanie czegoś, kogoś. Zupełnie nie. Ja po prostu chciałam wyjechać, odpocząć, czegoś doświadczyć i wrócić. Ale widzę, że odkąd wróciłam bywam bardziej złośliwa, taka trochę bezczelniejsza, a może bardziej asertywna? Myślę, że pewniejsza siebie i doroślejsza, dojrzalsza. Nie wiem czy tego oczekiwałam, he he, ale to chyba bierze się z dużego dystansu, którego nabrałam do bardzo poważnych #problemówpierwszegoświata.

Na pewno czuje się o wiele, wiele silniejsza i nie wiem czy mi to pomoże, czy bardziej zaszkodzi.

Zadam Ci totalnie typowo branżowe pytanie – dobrze Ci znane pojęcie  FOMO, Fair of missing out. Cały czas oglądamy Facebooka, sprawdzamy maila bo boimy się, że coś stracimy a Ty, nagle, na kilka miesięcy wyjeżdżasz.

Myślisz, że nie miałam FOMO?!

Bardziej chciałam zapytać jak ono przebiegało.

Miałam ogromne i to niesamowite było tego nagle doświadczać. Od 6 lat na zajęciach ze studentami, namawiałam ich do tego, żeby się wyłączyli z Facebooka na jakiś czas i obserwowali. Niektórzy przez dwa tygodnie robili wielki detoks. Byli wtedy bohaterami roku.  Sama też to stosowałam, kiedy nie wykorzystywałam Facebooka tak intensywnie do pracy. Obserwowałam FOMO, czytałam o tym i mówiłam na zajęciach czy konferencjach.

No, ale nagle zaczęłam tego doświadczać.

Szczytem była Vipassana – dziesięciodniowe odosobnienie medytacyjne w milczeniu, bez kontaktu wzrokowego z innymi. Trudno się to opisuje słowami, jakie to jest przeżycie, kiedy nie ma dookoła nic, a okazuje się, że jest wszystko.

My tak myślimy, że właśnie wyłączenie się z serwisów społecznościowych, to naprawdę jest jakieś głębokie poczucie straty – swoją drogą też, ale do tego zaraz przejdziemy.

Ale wróćmy do FOMO. Przez pierwsze tygodnie miałam ogromne, a  później, kiedy już miałam internet, ale na przykład tak dorywczo jak na Kubie, w czterdziestostopniowym upale, z mokrymi dłońmi próbowałam coś na tym smartfonie sprawdzić. Raziło mnie  słońce, zrywało się połączenie i widzę, że się tyle dzieje, wszyscy działają i się rozwijają, a ja tu siedzę na tyłku. Co ja tu w ogóle robię?

Wiele razy nachodziła mnie taka myśl i sama musiałam się krygować i odpowiadać sobie na to pytanie – No odpoczywasz, to jest Twój czas i tak sobie postanowiłaś. Póki mi było z tym dobrze, to tak robiłam.

Ludzi musi poruszać Kuba, kiedy widzą, że wszyscy w domach siedzą i obojętnie o której godzinie nie wejdzie się do jakiegokolwiek domu czy mieszkania, to w salonie wszyscy zawsze siedzą i rozmawiają, to niespotykane.

U nas zadawalibyśmy pytanie, sama też często pytałam – czy coś się stało? Wszyscy siedzieli i rozmawiali. Oni tam po prostu nie mają co robić, więc siedzą i rozmawiają. U nas wszyscy są po kątach, gdzieś każdy coś robi, a tam siedzą i rozmawiają.

A FOMO znika po czasie, więc okazuje się, że jest do oswojenia.

Jak z piątego biegu wrzucić na luz

Wróciłaś do Polski po podróżach i stwierdziłaś, że zakładasz jeszcze raz firmę. Co takiego jest w byciu przedsiębiorcą, że stwierdziłaś, że chcesz znowu wrócić i założyć coś własnego?

Chyba nie wyobrażam sobie dzisiaj pracy na czyichś warunkach. Kiedy pracujemy na swój rachunek, czy jako freelancerzy lub kiedy rozwijamy swoje firmy, to jesteśmy panami swojego czasu. To my wyznaczamy kierunek działania, my decydujemy kiedy i ile chcemy pracować, w jaki sposób i ile chcemy zarabiać.

Jesteśmy niezależni, samodzielni i wydaje mi się, że jak siebie poznałam w różnych modelach współpracy, to nie nadaję się ani do spółek, ani do tego żeby wykonywać czyjeś zadania. Wydało mi się to kompletnie naturalne, że przyjadę i będę robić co będę chciała. Mam nadzieję, że jak najdłużej.

To w takim razie czym będzie happy content?

Happy content… Wiesz co, kiedyś miałam bardziej emocjonalne podejście do tego, ale dzisiaj tak sobie myślę – Happy content jest nową firmą, którą sobie zrobiłam, żeby mieć pracę i żeby mieć z czego żyć i żeby mieć zajęcie i satysfakcję z pracy. To jest moja nowa praca, a że sprawia mi radość i daje satysfakcje, pozwala żyć na dobrym poziomie, to tym lepiej. Miliony ludzi na świecie mogą tylko pomarzyć o tak komfortowej sytuacji. A miliony innych nawet nie wiedzą, że taki świat istnieje. Kiedy tłumaczyłam Kubańczykom jak pracują blogerzy, to usłyszałam – to tak można żyć? W podróżach nie chodzi o to, by oglądać biedę, ale często by zrozumieć, że mamy tak wiele, a i tak marnujemy ten potencjał, którego innym nigdy nie będzie dane nawet poznać.

To kiedy kolejna podróż?

Chyba szybko… Śledzę loty, promocje, otwieram google maps… Takie stare nawyki, he he. Kilka dni po powrocie ogromnie się cieszyłam, że wróciłam, że znowu mogę rozpakować te wszystkie pudła. Przez dwa tygodnie wnosiłam wszystko z powrotem do mieszkania, układałam, cieszyłam się, że jestem na miejscu. Ale nowe plany już są, tylko na pewno, póki co, nie chcę już pakować kartonów. A jak wiadomo, z kartonami nie ma żartów.

Jak z piątego biegu wrzucić na luz

Newsletter

Otrzymuj unikatowe treści i case study, w jaki sposób komunikować nowe technologie.

Dziękuję, że dołączyłaś/eś do mojej listy mailingowej